piątek, 28 marca 2014

-Rozdział 26-


  Czuję jak rozpadam się na tysiąc kawałków. Próbuję pozbierać się z ziemi i ułożyć w całość. Próbuję żyć. Moje usta nie są w stanie pobrać tlenu do płuc. Patrzę na Justina z wytrzeszczonymi oczami i czekam, aż coś powie, bo ja nie mogę wydobyć z siebie słowa.
-No na co czekasz?! - krzyczy po chwili. Jest wściekły. Wstaje i uderza pięścią w ścianę. Tak, jak robią w filmach zazwyczaj po ogromnej awanturze. Nie zastanawiam się długo, wybiegam z domu.
  Justin jest czasem wybuchowy. Wiedziałam o tym, bo sam mi mówił, ale nie widziałam tego nigdy na własne oczy. Teraz zobaczyłam. Może to jego prawdziwe oblicze? Może on kłamał i udawał kogoś, kim nie jest. Znowu się zawiodłam. Życie dało mi w kość po raz tysięczny. Justin nigdy nie czuł miłości. Z tego co wiem, był niechcianym dzieckiem. Jego mama już przed narodzinami Justina często podróżowała. Zagalopowała się i nie uważała, więc...
Ach, to już inna historia. W każdym razie, Justin nie czuł bezpieczeństwa, troski i tego, że jest wyjątkowy. Był podrzucany przez rodziców różnym opiekunkom.  Żadna z nich nie dała mu tego, co mogła dać mu matka. Może właśnie dlatego jest agresywny? Łatwo wybucha, dostaje furii. Trudno go powstrzymać...

  Chcę uciec jak najdalej. Biegnę przed siebie, rześkie łzy kapią na ziemię, a nogi uginają się pod ciężarem mojego ciała. Czuję się jak grubas. Grubas, który ucieka od swojej wagi, od swojego ciała i od zranionej duszy. Może faktycznie jestem takim grubasem. Co prawda, ostatnio mało jem. Moim śniadaniem zazwyczaj jest woda, obiadem bułka, a kolacją chipsy, czekolada i jakiś napój energetyczny. To wybitnie niezdrowa dieta. Chciałam się odchudzać, ale wstaję z motywacją, a kładę się spać z pełnym brzuchem. Próbowałam kilka razy schudnąć, ale moje sposoby nie działały. Nic nie jadłam, ale w końcu nie miałam siły i zaczęłam się obżerać. Później wkładałam dwa palce do gardła, jak najgłębiej. I wtedy...No właśnie. 
  Brakuje mi sił. Nigdy nie byłam dobra w bieganiu. W niczym nigdy nie byłam dobra.  Już wiem gdzie pójdę. Chcę być teraz tam, gdzie kiedyś mogłam być szczęśliwa. 
Po każdej kłótni z Justinem chodziliśmy nad strumyk. Siedzieliśmy na starym drewnianym moście, ze spuszczonymi głowami machając bezradnie nogami. To tam pierwszy raz wyznał mi miłość. To tam pierwszy raz rzuciłam mu gniewne spojrzenie. To tam pierwszy raz się przytuliliśmy. To tam mogłabym umrzeć w jego objęciach. 
Najcudowniejsze miejsce na świecie. Dookoła mnóstwo wysokich, gęstych krzaków. Nigdzie w pobliżu nie ma domu. Chyba nikt oprócz mnie i Justina nie wie o tym niezwykłym miejscu.
Jestem blisko. Już niemal czuję ten świeży zapach, już niemal słyszę radosny śpiew ptaków. Jestem w niebie?
Wchodzę na drewniany mostek i siadam na nim ostrożnie, jakby zaraz miał się zarwać pod moim ciężarem. Gruba świnia. Schudnij. 
Chowam twarz w dłoniach. Teraz mogę się porządnie wypłakać. Lubię płakać. Łzy dają poczucie ulgi. Zawsze mam to cholerne wrażenie, że razem z nimi wypływają ze mnie wszelkie smutki. 
Ale tak nie jest. Moje serce to trumna nadziei. 
Chcę umrzeć.
Ugh, gdyby Justin teraz przybiegł tu z kwiatami...
Gdyby podszedł i zaczął mnie całować...

Przecież to może się stać. Przecież to nigdy się nie zdarzy.
  Siedzę tu już długo albo tak mi się zdaje. Podobno w raju czas płynie wolno. To miejsce zdecydowanie mogę nazwać swoim własnym, małym rajem. Wszelkie problemy na moment znikają, wszelkie złe myśli. Cała złość w szybkim tempie zmienia się w radość i chęć do życia. Może to przez ten niezwykły spokój, przez melodyjne ćwierkanie ptaków lub ledwo słyszalny szum strumyka.
Zawsze, gdy siedzę na tym mostku, myślę, że będzie dobrze. Wierzę w to, że moje marzenia się spełnią i życie poukłada. Dlaczego te myśli odpływają równie szybko jak przypływają do mojego chorego umysłu?
Naprawdę jest ciężko, nieraz nie daję rady. Wiedziałam, że świat ma wady, ale bez przesady.
Wytężam słuch. Moje myśli tańczą w rytmie szumu strumyka. 
Zamykam oczy. Jestem zupełnie zrelaksowana i wyluzowana. Czuję, jakby wszystkie moje problemy nagle zniknęły. Czuję się jak delikatne pióro unoszone wiatrem. Wreszcie czuję, że żyję. I chcę tak żyć już wiecznie. Jawa zamieniła się w sen. A sen to rzecz ulotna, której nigdy nie chcę tracić.
Odpływam. Odpływam do świata bez zmartwień i zła. 
I w tym momencie jakieś zimne dłonie dotykają moich ramion. Wzdrygnęłam się tak, jakbym właśnie zobaczyła ogromnego, włochatego pająka idącego w moją stronę.  
 -Justin?- pytam szeptem. Nagle mój własny świat, moja oaza spokoju, miejsce, w którym żyję- znika. Przełykam głośno ślinę. Boję się tych dwóch słów, ośmiu liter, trzech sylab i jednego spojrzenia.
t o   k o n i e c
-Mia... - zaczyna tym swoim ochrypniętym i kurewsko seksownym głosem.
-Nie chce mi się z tobą gadać- rzucam oschle. Moje słowa są tak twarde i czepliwe, że z trudnością odczepiają się od mojego języka i wypadają z buzi. Justin przejeżdża palcem po mojej ręce. Zaczyna od ramienia, kończy na dłoni. Dziwny dreszcz. Podniecenie. Chwilkę później czuję jego namiętne, najcudowniejsze na calutkim świecie usta na mojej szyi. Wyduszam z siebie tłumiony jęk.
Dlaczego on mi to robi...Teraz nie potrafię być na niego zła.
Siada obok mnie i łapie w swoje obie ręce moją dłoń. Delikatnie ją dotyka, jakby chciał zbadać każdy milimetr mojego ciała. Patrzy mi prosto w oczy. Jego wargi zamieniają się w cieniutką linię. Jest skupiony albo hamuje płacz.
-Nie wiem co mi odpierdoliło- szepcze. A ja czuję jakby szpilka ukłuła mnie prosto w serce. 
Nie odzywam się. Chcę go wysłuchać do końca. Przymykam oczy i całkowicie skupiam się na jego słowach, na jego oddechu, na biciu jego serca.
-Pokochałem cię po minucie znajomości z tobą. Wtedy, gdy odkryłem, że jesteś zupełnie inna niż te zapatrzone w siebie puste laski. - tu robi przerwę na głęboki oddech- Właśnie wtedy zrozumiałem, że jesteś dziewczyną, z którą chcę być już do końca życia. To, że trafiliśmy na siebie na tym czacie...było takie magiczne. Czułem, że to przeznaczenie. A przeznaczeniu trzeba pomóc. Mia, ja cię naprawdę kocham. Kompletnie zwariowałem na twoim punkcie. Zrobię dla ciebie wszystko. Przepraszam, że jestem tak pojebany. Przepraszam, że...- tu się zawahał.
-Justin! - przerywam mu szybko.
Rzuca spojrzenie niewinnego dziecka.
-Kocham cię- szepczę. Mia, ty wariatko! Mam ochotę się udusić. Mam ochotę rzucić się na głęboką wodę. Mam ochotę się wykrwawić. Ja serio go kocham.
Justin łapie mnie za rękę. Patrzy głęboko w oczy. Boję się, że usłyszy moje myśli, że w jakiś sposób zobaczy moje wnętrze.
Zaczyna mnie całować.
Dlaczego on tak cudownie całuje?
Dlaczego on jest tak kurewsko idealny?
Dlaczego moje życie to mętlik?
Dlaczego?





czwartek, 13 marca 2014

-Rozdział 25-

-----------------------
Przeczytaj info po lewej stronie
<---
o czytelniku tygodnia:)
------------------------

-Jak się czujesz? - pytam po dłuższej chwili milczenia. Justin wzdrygnął ramionami. Nie odpowiada.
Znowu zapadła niezręczna cisza. Idziemy w rytm szelestu liści i delikatnego wiatru. 
 Wyobrażałam sobie to wszystko inaczej. Siedząc bezczynnie w szpitalu myślałam naprawdę dużo. Oczekiwałam tego, że Justin, gdy tylko otworzy oczy, rzeknie "kocham cię". Chciałam, żeby mnie przytulił, przeprosił, podziękował. Tak cholernie się bałam o niego.
Dałabym wszystko, żeby było mu dobrze, a nie dostaję nic w zamian. Czasem mam tego dość i chcę wykrzyczeć mu prosto w twarz, że jest idiotą, frajerem, męską dziwką. Nie potrafię. Za bardzo zbliżyliśmy się do siebie. Za mocno wtargnął w moje życie. 
 Autobus nam uciekł. Super. Wracamy do domu pieszo, mimo że to naprawdę daleko. Idąc wzdłuż ruchliwej ulicy dostrzegam kolejnych, dziwnych ludzi. Zdecydowanie przyciągają wzrok. Szczególnie blondwłosa kobieta. Wokół niej zgromadziła się grupka gapiów. Jest naprawdę ładna.
Na jej ramiona opadają bezwładnie bujne blond loki. Ma na sobie ciuchy, które rzucają się w oczy. Różowa kurtka z łososiowym futerkiem przy szyi, nader obcisłe jeansy, buty na za wysokim obcasie i makijaż- idealny plastik. Obok niej leży chłopczyk. To pewnie jej dziecko. Stawiam, że ma około sześciu lat.
Leży i płacze. Nie, to nie jest zwykły płacz, to nieziemskie wycie.
Niektórzy widząc to przyspieszają krok, inni podchodzą i patrzą, a jeszcze inni wyzywają kobietę od złych matek, dziwek, psycholek i egoistek.
Jestem cholernie ciekawa o co chodzi.
Chcę tam podejść i wziąć to dziecko,  które wręcz dusi się łzami.
-Czekajcie chwilkę - apeluję, po czym podbiegam do grupki. Oliver w pierwszym momencie ruszył za mną, ale po chwili się cofnął i stanął obok Justina. Juss nadal milczał. Wciąż patrzył w dal, jakby nad czymś rozmyślał. Sądzę, że powinien zostać jeszcze jakiś czas w szpitalu.
-Co tu się dzieję? - pytam chłopaka, który stał przez dłuższy czas i obserwował blond-mamę.
-Nie wiesz?
Co w tym dziwnego? Muszę przyznać, że ten chłopak jest naprawdę przystojny. Przygryzam delikatnie dolną wargę i spoglądam mu prosto w oczy. Na jego ustach pojawia się serdeczny uśmiech. 
Udało mi się. Pierwszy raz w życiu spróbowałam poderwać chłopaka. Czy to można uznać za flirt?
-Nie wiem- odpowiadam płytko.
-To Marry Janett! 
-Coo? - powstrzymuję pisk.
Marry Janett to znana aktorka, która mieszkała miasto dalej. Grała w tanich komediach. Zwykle miała rolę pustaka lub prostytutki. Nie sądziłam, że w rzeczywistości też jest taka różowa i plastikowa. Najwidoczniej ta grupka ludzi czekała na autografy. Nic ciekawego.
Już chciałam odejść, ale  chłopak zatrzymał mnie.
-Chcę sobie z nią cyknąć fotkę. 
-Czekaj...To jej dziecko?
-Tak, płacze już długo, za chwilę nie wytrzymam...
-Ale dlaczego?
-Zobacz, przecież to  d o w n. - chichocze brunet.
Dopiero teraz mogę przyjrzeć się i tej kobiecie, i dziecku.
Przepycham się przez tłum, uderzając obcych łokciami. 
Słyszę "gdzie leziesz?!" i "halo, ja już długo czekam!".
Faktycznie... Ten słodki blondyn z bliska nie wygląda tak, jak z daleka. On jest chory. Przyglądam się uważnie jego skośnym oczom, fałdzie powiekowej i otwartym szeroko ustom z wystającym, grubym językiem. 
Nigdy nie widziałam na żywo dziecka chorego na Zespół Down'a. On tak bardzo płacze. I jest mi go tak bardzo żal...
Nie wiem co mi strzeliło do głowy, ale podbiegam do niego i podnoszę go z ziemi. Otrzepuję z piasku i rozkwitam promiennym uśmiechem. Chłopiec przestał wyć, na co wszyscy odpowiedzieli jedno, głośne "uff".
-Co ty robisz? - Marry na chwilę przestaje rozmawiać z fanami(?) i zwraca uwagę na mnie. Nie wygląda na zadowoloną.
-Podniosłam go, on upadł i płakał, jeśli nie zdążyłaś zauważyć.
Chyba uznała, że ją obraziłam, bo spojrzała na mnie jakby chciała wezwać ochronę (której nie było).
-Gdyby przeszkadzało mi to, że płacze, podniosłabym go sama. - rzuciła słowami w moją stronę, patrząc na rozchodzący się tłum. 
-Nie umiesz opiekować się dzieckiem, choć takie potrzebuje o wiele więcej miłości. 
Nie wiem czemu to powiedziałam. Nie powinnam. To jej syn i ma prawo wychowywać go tak, jak tyko chce. Było mi go żal, bo nie dostawał miłości, której cholernie potrzebował. W przyszłości będzie pewnie odrzucony przez rówieśników. Wyzwiska, śmiech innych, wścibskie spojrzenia staną się jego codziennością.
Różowa landrynka poczuła się oburzona, więc szarpnęła chłopca za oślinioną kurtkę i ruszyła w stronę centrum handlowego.
-Jesteś niezwykle...waleczna- uśmiechnął się słodko brunet. "I zajęta" dodałam w myślach.
Teraz mogę dokładnie mu się przyjrzeć 
Ma czekoladowe, średniej długości włosy ze sławną grzyweczką. Jego turkusowe oczy lśnią w delikatnych promieniach słońca.
Jest przystojny, mimo że daleko mu do wyglądu Justina. 
Łatwo byłoby się w nim zakochać.
-Mogę twój numer? - pyta z niewinnym uśmiechem i przenikliwym spojrzeniem. Tak, jakby chciał zobaczyć moje wnętrze. Przez moment zastanawiam się czy przez to nie słyszy moim myśli.
No, bo co jeśli tak? Rumienię się. 
-Nie- rzucam oschle, po czym udaję się w stronę domu.
Jasne- odpowiadam w końcu i wpisuję brunetowi swój numer w telefon. Jestem idiotką. Przecież mam chłopaka. Właśnie! Gdzie jest Justin? 
Odwracam się. Nie ma go tam, gdzie stał wcześniej. Nigdzie nie ma też Olivera. Cholera. Pewnie poszli do domu. Posyłam chłopakowi niepewny uśmiech i oddalam się. 
   Wbiegam do domu jak tornado.
-Justin?! 
-Spierdalaj- odpowiada. 


niedziela, 9 marca 2014

UPRAWIEDLIWIENIE, ZNOWU

 Jestem beznadziejna. Nie potrafię napisać rozdziału.
Może życie się rozsypuje i nie mam czasu dla Was, a tak cholernie chcę pisać, mam tyle pomysłów.
Będę dodawać rzadziej, ale mam nadzieję, że w miarę często. Może co 2,3 dni.
Mój dzień od tygodnia wygląda tak: płacz, płacz, płacz.
Może niektórzy z Was coś o tym wiedzą.
O rozdziałach informuję na grupie Polish Beliebers na facebooku
Mam nadzieję, że nie odejdziecie ode mnie.
Myślę nad nowymi rozdziałami, ale również nowym blogiem, który będzie naprawdę ciekawy! 
:)
Kocham Was bardzo i dziękuję za to, że jesteście.
Dziękuję,
Julia.

wtorek, 4 marca 2014

-Rozdział 24-

-USPRAWIEDLIWIENIE-
Tak, wiem, że nie dodawałam nic przez dłuugi czas. Myślę, że jestem w pełni usprawiedliwiona. :) Wiecie, że nie mam czasu na bloga tylko wówczas, gdy mam jakieś poważne problemy (nie w stylu "dostałam 3 z przyry" czy "chłopak mnie rzucił"). POWRACAM.
Mam nadzieję, że nie zostawiliście mnie mimo tej długiej przerwy. 
Tęskniłam.
----------------------------------------------------------
  Oliver też wyszedł. Zostaliśmy sami. Albo zostałam sama, bo Justin jest półprzytomny. W każdym razie, stoję teraz obok mojej jedynej, pierwszej miłości. Stoję obok chłopaka, który mnie skrzywdził, a jednocześnie wyleczył moje rany. Łza spływa po moim poliku. Wyglądam na spokojną, bo staram się zachować kamienną twarz. Wewnątrz wariuję, wpadam w szał. Moje myśli biją się ze sobą, krew pulsuje jak szalona, a serce walczy o przeżycie. Jestem wściekła. Na Justina, bo to wziął. Na siebie, bo wyszłam. Na panią Manghay, bo zadzwoniła. Na Olivera, bo go nie zatrzymał. Na wszystkich, bo nikogo przy nim nie było. Siadam na skrawku jego łóżka. Delikatnie dotykam dłonią jego polik. Przejeżdżam po nim palcem. Przekazuję  ciepło, którego zdecydowanie mu brakuje. Jest niezwykle zimny. Oddycha spokojnie i równomiernie przez nos. Mimo to, widzę jak się boi. Może śni mu się coś złego? Albo źle mi się wydaję. Oba warianty są jak najbardziej prawdopodobne. Wolę ten drugi.

 Mijają godziny. Ciągnące się w nieskończoność. Bo minuta bez niego jest jak tysiące godzin bez tlenu. Właśnie tak się czuję. Ciężko oddycham, jakbym nie mogła pobrać powietrza w płuca. Oliwer wciąż narzeka i prosi, abyśmy wracali.
-No kiedyyy?- tupie nogą o szpitalną podłogę. Zaraz się rozpłacze.
-Będziemy tu, aż się obudzi.
Przecież nie mamy po co wracać do jego pustego domu.
Przecież nie umiałabym być tam bez niego.
Jestem w nim bezgranicznie zakochana. Tak, że nie potrafię przestać o nim myśleć. To jakaś obsesja, obłęd, jestem nienormalna zakochana.
Ludzie biorą narkotyki, palą papierosy, piją alkohol, a moim nałogiem jest Justin Fireheart.
Tylko dlaczego akurat on? Co mnie do niego tak ciągnie? 

Idealna twarz, seksowne ciało czy cudowny charakter?
Popełnia błędy (jak każdy), ale wiem, że jest dobrym człowiekiem. 

 Justin wciąż śpi. Co jakiś czas sprawdzam czy na pewno śpi. Może umarł? Śpi. Do ,,pokoju" wchodzi łysy doktorek.
-Ta wizyta trwa stanowczo za długo- stwierdza patrząc współczującym wzrokiem na Justina.
-Kiedy on się obudzi? -pytam z ogromną nadzieją i spuszczoną głową.
-Cóż...- spojrzał na Justina, później na mnie. Jego mina wyraża nieokreślone emocje. Zaczynam gnieść kawałek mej bluzki w dłoniach. Denerwuję się.
-Może obudzić się za chwilę, może za godzinę, za rok, a nawet... - tu przerywa. Przełyka głośno ślinę. On zauważa to, że w moich oczach pojawiają się łzy wielkości grochu.
-Nigdy- dokańcza szybko i ściszonym głosem.
-Nie będę tu czekał tak długo! - krzyknął Oliwer, a ja delikatnie szturchnęłam go i szepnęłam, żeby się zamknął. Idiota.
Nigdy? N i g d y? Co to miało znaczyć? Czyli jest możliwość, że Justin się nie obudzi?
Zamarłam. Po raz 1564. Jak to możliwe, że jeszcze żyję? Nie dostałam żadnej palpitacji serca?
-Proszę pana...Ja nie chcę stąd iść. (Nie powiem przecież, że nie mam dokąd iść). 
-Nie możecie tu dłużej zostać- oznajmia. Wciąż ucieka wzrokiem od mojego spojrzenia. Boi się spojrzeć mi prosto w oczy. Wie, że jestem wystraszona i roztrzęsiona.
-No chooodźmyyy- Oliver nie wytrzymał- rozpłakał się. Doktor pokiwał znacząco głową i wyszedł z sali. Szarpnęłam z całej siły Złapałam Olivera za rękaw, wyprowadzam go z "pokoju", w którym leży mój chłopak. Stoimy na korytarzu. Nie ma nikogo wokół. Wszyscy lekarze, pielęgniarki i opiekunowie są zajęci. Brat ma oczy całe w łzach i głupkowato otwarte usta. Wygląda jak niedorozwój. Jestem na niego wściekła. W mojej głowie wręcz kipi od złości.
-Ty mały chuju! - krzyczę, obejmując (chyba zbyt mocno) nadgarstki chłopca. - Będę tu czekać tak długo, aż się obudzi, rozumiesz? Zamknij japę i czekaj ze mną. 
Pierwszy raz tak go nazwałam. Pierwszy raz byłam na niego tak wkurzona. Oliver zaczyna płakać głośniej, niż przedtem. Kurwa, on nie ma przecież pięciu lat. Chwytam go za ramiona i zaczynam nim potrząsać. 
-Nienawidzę cię!- krzyczy mi prosto w twarz. Przez co obrywa. Bez zawahania, bez zastanowienia i bez skrupułów, uderzam małego w polik. Zakrywam ręką usta i wytrzeszczam oczy. Ja naprawdę to zrobiłam. Naprawdę go uderzyłam. Naprawdę nazwałam go tak, jak nie powinnam nigdy go nazwać. Co ja zrobiłam?! Dlaczego? Nie wiem dlaczego, nie wiem co mi się stało. Kim jestem?
Jestem potworem.
-Oliver, ja...- nie potrafię wydobyć z siebie słów. Przyczepiły się do języka, nie chcą wyjść na zewnątrz. Boją się. Są zawstydzone. Oliver masuje swój zaczerwieniony polik.
-Zostaniemy tu. Dla ciebie- oznajmia. W szybkim tempie łzy napływają do moim (już wystarczająco mokrych) oczu. Nie wierzę, że mój brat jest aż tak cudowny. Zasługuję na wszystko co najgorsze za to, jak go potraktowałam. Zabijcie mnie.
-Oliver...- próbuję go przytulić, ale on mnie odpycha.
-Daruj sobie.
-Jasne- odpowiadam z niewidocznym, wewnętrznym uśmiechem.
Wchodzimy do pokoju śmierci, w którym leży Justin. On wciąż śpi. 
Podchodzę do niego i delikatnie głaszczę jego głowę. Włosy Justina są tak milutkie w dotyku. Uwielbiam je. Chwytam jego dłoń. Jest ciepła. I nagle dzieje się coś, czego się nie spodziewałam. Justin właśnie poruszył ręką! 
-Doktorze! - krzyczę. Oliver jest jak dziecko zagubione we mgle. Nie wie o co chodzi. Ja też nie wiem.
Justin otwiera oczy (NAPRAWDĘ!). Kilkukrotnie mruga po czym otwiera je bardzo szeroko. Próbuje przypomnieć sobie gdzie jest, dlaczego tu jest, a może nawet kim jest. (Jestem przygotowana na najgorsze). 
-Justin- szepczę. On odwraca głowę w bok. Patrzy na mnie. Czuję się speszona. Nawet się nie uśmiechnął. Łysy doktor z wąsem przybiega w ułamku sekundy. 
-Obudził się? - pyta, aby się w stu procentach upewnić. 
-Obudziłem się- odpowiada Justin jednocześnie próbując podnieść się z łóżka.
-Leż! - zawołał lekarz, trochę jak do psa. 
-Co ja tu robię? Nie jestem chory- stwierdza Juss z zachrypniętym głosem. Wygląda na złego.
-Chory może i nie jesteś, ale za to do twojego organizmu przedostały się  pewne  substancje w za dużych ilościach. Tak, chodzi mi o te tabletki. - mówi wskazując na trzymane w ręce opakowanie tabletek.
Justin spuszcza głowę. Nie odważy się spojrzeć na mnie. Wie, że złamał obietnicę.
-Zmywam się stąd- oznajmia. Wstaje i kieruje się w stronę wyjścia.
-Musisz odpocząć.
-Nie chcę! Jestem wypoczęty. Wypisz mnie, doktorku.
Lekarz patrzy na niego badawczym wzrokiem. Przewija kartki w notesie. 
-No dobrze. Możesz wyjść. Jako, że jesteś jeszcze dzieckiem, jesteśmy zmuszeni do powiadomienia twoich rodziców o pobycie w szpitalu i zaistniałej sytuacji. 
-Nie! Moja matka jest stewardessą i przebywa obecnie na Fuerteventurze. Nie ma mowy. 
-A ojciec?
-Nie mam ojca. Mogę już iść?
Lekarz przytaknął głową. Chyba uznał, że z Justinem wszystko w porządku. Na wszelki wypadek wziął jego i mój numer oraz podał nam swój. Justin ma dużo odpoczywać.
A więc wracamy do domu.


--------------------------
krótki. Rozdział 25 pojawi się już dziś, jutro albo pojutrze. Będzie dłuższy.
Proszę o komentarze.